Trochę się ostatnio obijam w sprawie publikacji nowych warmińskich postów. Czas to naprawić.
Tekst, który dzisiaj zamieszczam nie jest może nowy, ponieważ pisałam go offline na początku naszej warmińskiej majówki, ale z pewnością nowy na tym blogu. Zachęcam więc do czytania :)
Niektórzy z moich znajomych uważają się za miłośników zmian. To dlatego, jak mówią, nigdy nie wyjeżdżają dwa razy w to samo miejsce. Przyznam, że zazdrościłam im troszkę tego nomadycznego stylu podróżowania (a może raczej stylu uprawiania turystki?).
Dzień przed wyjazdem na Warmię widzieliśmy się (po raz pierwszy od prawie dwudziestu lat) z przyjaciółką z młodzieńczych lat, dla której przemieszczanie jest właściwie sposobem życia. Co ciekawe Ania jest polską Ukrainką, jak wielu naszych warmińskich sąsiadów, którzy trafili tam w ramach Akcji Wisła. Dzieciństwo spędziła w Lidzbarku Warmińskim, czyli „rzut beretem” od naszej posiadłości. To właśnie na Warmii narodziła się moja i jej przyjaźń (zbieg okoliczności, czy kolejny przykład synchroniczności akazualnej ;))
Wiele lat temu nasze drogi się rozeszły. Ja zostałam w Polsce, ona wyjechała. W międzyczasie mieszkała w kilku krajach, by ostatecznie zatrzymać się w Kanadzie. Zatrzymać? Ania utrzymuje się z artystycznych gratów, co oznacza konieczność organizowania wystaw w coraz to nowych miejscach.
– A więc podróżujesz – stwierdziłam. – To jest właśnie to, czego obecnie mi brakuje.
– A ty masz domek na wsi. To jest właśnie to, czego mi brakuje.
Roześmiałyśmy się. Jak mawia przysłowie: „Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma.”
Dzięki Ani zdałam sobie jednak sprawę, że ustawiczny ruchu również zawiera w sobie pewną formę monotonii i przestałam ubolewać nad (ponoć sprzecznym z moją naturą) stacjonarnym trybem życia.
Następnego dnia, wyglądając przez okno wiozącego nas na Warmię samochodu uświadomiłam sobie, że nigdy dotąd, tak wyraźnie jak teraz nie dostrzegałam zmian. Fakt, że od kliku lat regularnie jeździmy w to samo miejsce niezmiernie w tym pomógł. Nawet droga za każdym razem wygląda inaczej. Jeszcze się chyba nie zdarzyło, żebyśmy trafili na identyczny moment wegetacji, nawet jeśli jedziemy rok w rok o tej samej porze. Albo na takie samo światło. Trudno uwierzyć, jak bardzo zmienił się świat na trasie Nadarzyn – Ławki w ciągu ostatnich dwóch tygodni. W połowie kwietnia na poboczach dróg leżał jeszcze śnieg, a mazurskie jeziora skute były lodem. Podczas wczorajszej podróży doświadczaliśmy najrozmaitszych odcieni zieleni zestawionych z szarościami i brązami ziemi i drzew. Zieleń nigdy nie jest soczystsza, zieleńsza i bardziej różnorodna niż o tej porze roku.
Również w miarę regularne odwiedzanie tych samych miejsc pozwala uchwycić to, co w innych okolicznościach zapewne uszłoby uwadze (kiedy przebywa się stale w tym samym miejscu zmiany łatwo przegapić; zbyt długie odstępy czasowe sprawiają, że zauważa się tylko najbardziej dosłowne, „najgrubsze” zmiany).
Wypracowaliśmy już (głównie dzięki Darkowi) kilka stałych warmińskich rytuałów. Jednym z nich są weekendowe wypady do Fromborku i na basen do Braniewa. Tym razem mieliśmy ogromne szczęście. Cudowne światło nad całkiem już rozmarzniętym Zalewem. Otwarta katedra, w której nagrywano właśnie koncert. Dźwięk organów w prawie pustym gotyckim wnętrzu stanowił mistyczne doświadczenie. A wieczorem, gdy wracaliśmy do naszej warmińskiej chałupki mnóstwo zwierzaków na poboczach, m. in. koziołek sarny nieomal na wyciągniecie ręki. I miliardy gwiazd podczas wieczornego spaceru, aż trudno uwierzyć, że jest ich jak tyle. Nad Nadarzynem, w każdym razie, „jest” ich o wiele mniej, bo w okolicach Warszawy nie uświadczy się już prawdziwej ciemności.
Naturalnie nie brak zmian, które wywołują smutek lub złość. Wczoraj, jednak, nastrojeni byliśmy na to, co dobre. Może więc warto było przetrzymać wspomniane w opisie bloga bolączki, by zyskać przestrzeń do zachwytów.
(pisane offline 02.05.2013 r.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz