niedziela, 23 marca 2014

Kolejna warmińska zagadka

By nie porzucać rzeźbiarskich wątków -  kolejna zagadka.
Co to jest?
A konkretnie - kto stworzył tę płaskorzeźbę?
Odpowiedź znajdziecie na końcu tego posta.

 Przy okazji, naszła mnie refleksja dotycząca tego, po co właściwie prowadzę tego (i nie tylko tego bloga). Co mi to daje, zwłaszcza, że zajmuję się tym w tak nieregularny i niekonsekwentny sposób.
Otóż...
Robię to m. in. dla własnej przyjemności. Po to, by wielokrotnie przeżyć jakieś fajne wydarzenie.
Po raz pierwszy przeżywam je, kiedy danej sytuacji doświadczam. Po raz drugi, gdy oglądam/oglądamy i wybieramy zdjęcia. Po raz trzeci, gdy tworzę tu słowno-wizualne konstrukcje.
Dzięki temu czuję się jakbym doświadczała tej samej sytuacji na kilka, jakże odmiennych sposobów.
Może z tego powodu tak rzadko piszę na swoich blogach o trudnych sprawach. Nie tylko z z uwagi na swój introwertyzm, lecz również dlatego, że zdarza mi się traktować tę przestrzeń, jako przestrzeń relaksu.

Ale do rzeczy... Autorem płaskorzeźby, jak mniemam, jest bóbr/bobry. Dzieło znaleźliśmy podczas ostatniej wyprawy nad Jezioro Pierzchalskie
Zaś moją jedyną (do tej pory) płaskorzeźbę w drewnie możecie zobaczyć TUTAJ.

sobota, 22 marca 2014

Warmińska zagadka

Co to jest?
Czytelnicy
wcześniejszego wpisu
nie powinni
mieć
problemu
z rozwiązaniem
tej zagadki.
Są problemy?
OK.
Za chwilę...
pod
po
wiedź!
Czyli ten sam obrazek w pozycji horyzontalnej, zgodnej zresztą ze stanem faktycznym. Już wiecie? Skoro tak - czas na bardziej realistyczną wersję tego motywu, a zarazem - szeroki plan. Jeśli nie wiecie - tym bardziej na to czas!
Teraz już z pewnością wiecie, co przedstawiał pierwszy obrazek. Jezioro Pierzchalskie "leżące" na boku ;)

P.S. Tym razem pokazuję własne zdjęcia.

piątek, 21 marca 2014

Z Warmii i Mierzei Wiślanej...

Właśnie podczas podróży poślubnej rodzice znaleźli swój pierwszy niezakupiony dom. Na skraju puszczy, nad jeziorem i na totalnym pustkowiu (żaden PKS nie dojeżdżał), a jeszcze w drodze do wsi spotkali łosia, co, według nich, jest fantastyczną wróżbą w kwestii zakupu nieruchomości."
(fragment książki "Ratunku, marzenia!")

Mamy za sobą krótki (trzydniowy), lecz nadzwyczaj udany wjazd na Warmię i, przy okazji, nieco dalej. Powyższe zdjęcie zostało zrobione właśnie nieco dalej, a konkretnie w Kątach Rybackich. Już dawno obiecywaliśmy sobie wypad nad morze w ramach wizyty w naszej warmińskiej chałupce i wreszcie się udało. Idąc przez las na plażę spotkaliśmy łosia. To ogromnie ważne spotkanie. Ponieważ ostatnie spotkanie z łosiem przytrafiło nam się prawie dwadzieścia trzy lata temu, podczas naszej podróży poślubnej. Jak pewno już się zorientowaliście opisałam to zdarzenie w książce "Ratunku, marzenia!" :)
Na plaży "podglądaliśmy" rybitwy...
mewy
a także...
rybaków.
Zaś mój mąż jako pierwszy w tym roku (przynajmniej on tak twierdzi) chodził po plaży na bosaka. Co prawda widziałam tam jeszcze innego męża, innej pani, który też chodził boso, ale możemy przecież założyć, że to mój małżonek wcześniej zdjął buty.

Nie mniej udana okazała się wycieczka nad znajdujące się dużo bliżej naszego warmińskiego siedliska Jezioro Pierzchalskie - jak zwykle pełne pięknego światła.
 W niektórych miejscach na wodzie wciąż leżał lód.
 Tam też "podglądaliśmy"...
 łabędzie.
Wiem, że nie ma w tym nic nadzwyczaj oryginalnego - łabędzie i inne ptactwo, jezioro, morze... Ale tak miło ogląda mi się te zdjęcia, że musiałam się z Wami podzielić. Najchętniej wrzucałabym je dziesiątkami, ale wiem, że nikt by tego nie zniósł. Chwilami mam wrażenie, że pisząc ten blog uprawiam jakiś szczególny rodzaj rekreacji.
No i frrruuu...

Trzeciego dnia lało. Ale to nic. I tak fantastycznie spędziliśmy czas - czytając. Nigdzie tak dobrze się nie czyta, jak w naszym warmińskim domu. Nic dziwnego, że akcja "Ratunku, marzenia!" toczy się w miejscowości Książki.

P.S. Autorem zdjęć jest Darek.

wtorek, 11 marca 2014

Pisarka, rzeźbiarz i dom

Najwyższy czas opublikować tekst, który ukazał się jakiś czas temu w "Zwykłym Życiu". Żeby nie tylko Czytelnicy tego magazynu, lecz również bywalcy mojego bloga mogli poznać historię naszego warmińskiego domu. 
Integralną częścią artykułu są zdjęcia, które znajdziecie TUTAJ
Zapraszam do czytania i oglądania!


Rzeźba pod tytułem „Dom”


Bohater tej opowieści ma ze sto lat i nowiutkie serce (a nawet dwanaście serc – po jednym na każdy miesiąc) w równie nowych, drewnianych okiennicach. Jest drobny i odrobinę garbaty. Ale, jak mawiają miłośnicy tradycji, zbudowano go z dobrego przedwojennego materiału. Sęk w tym, że nawet najlepszy materiał się zużywa.


Och, gdyby tylko się starzał... Proszę bardzo. Dla nas to nawet lepiej. Wszak jesteśmy tropicielami zmarszczek i wszelkich innych faktur wyrzeźbionych przez czas w strukturze drewna, tynku, czy przekazywanych z ust do ust opowieści.

Inaczej jednak sprawy się przedstawiają ze wspomnianym już zużyciem materiału. Poluzowana przez czas materia potrafi płatać figle. Koślawi mury zbudowane z pruskiej cegły i zawraca bieg życiowych wątków. Piętrzy przeszkody i konflikty, bez których, co prawda (tako rzecze każdy poradnik pt.: „Jak napisać powieść lub scenariusz”) nie byłoby dobrej historii, lecz które, zarazem, okrutnie komplikują życie.



Bo jest!


Bohater naszej opowieści ma na pocieszenie duszę (a może nawet ducha!). I oko (okno?) do fantastycznych miejsc. Ulokował się w połowie wzgórza (żeby wiatr za bardzo nad nim nie hulał), z widokiem na malowniczy wąwóz wykończony płynącym w dole strumieniem. Z jednej strony bobrowisko, z drugiej bocianie gniazdo, z trzeciej nawołujące się żurawie, a z czwartej – Dom Dobrych Sąsiadów. Słowem, każda strona świata prawidłowo urządzona.

Czemu wkładam w opis budynku tyle emocji, a na dodatek, wyrażam się o nim per bohater? Otóż przez te kilka lat, które minęły od naszego pierwszego (z domem) spotkania stał się on dla nas prawie osobą. Albo przynajmniej naszym prywatnym dziełem sztuki. Zmaterializowaną książką, pełną zapisanych w przedmiotach historii (niektóre wciąż czekają na odczytanie). Użytkową rzeźbą pod roboczym tytułem „Jak mazowieckie mieszczuchy wyobrażają sobie warmiński dom wiejski”. Stąd zapewne nasze, kompletnie nieracjonalne z finansowego (i nie tylko) punktu widzenia i niezrozumiałe (czasem nawet dla nas) poświęcenia i wysiłki. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że nienawidząc sprzątania i remontów przez kilka kolejnych lat spędzałam urlop ogarniając poremontowe pobojowisko? Dlaczego mój mąż – Darek, wygrzebując z pamięci wszelkie znane mu wulgaryzmy, a nawet, nie powiem, wykazując w tym zakresie pewną słowotwórczą inwencję, tynkował krzywo (żaden z miejscowych tynkarzy tak nie potrafi), równie krzywe ściany naszej nowej-starej chałupki?

- Po co remontujemy ten dom? - zadumał się pewnego dnia, zamiast po raz kolejny rzucić mięsem - Bo jest! - odpowiedział sam sobie, parafrazując słowa słynnego himalaisty.



Pisarka i rzeźbiarz


Żeby jakoś te nasze wysiłki umotywować (że jednak warto, że na coś się przyda) napisałam książkę pod wiele mówiącym tytułem „Ratunku, marzenia!”, w której przetworzyłam nasze warmińskie przygody w miks strawny dla starszej i młodszej dziatwy i założyłam bloga pod jeszcze więcej mówiącym tytułem „Dom na Warmii, czyli 'Ratunku, marzenia!' dla starszego Czytelnika” - trochę na zasadzie, że nie ma tego złego, co by na dobry blog lub książkę nie wyszło. Ponadto snuję wraz z Darkiem rozliczne plany twórczych (i mniej twórczych) projektów.

- No to sobie zracjonalizowaliśmy – konkluduje tego typu dywagacje mój, nadzwyczaj świadom własnych (a także moich) procesów myślowych, małżonek.

A ja mogę mu tylko przytaknąć. Bo jak wytłumaczyć, że człowiek pakuje się w kłopoty, żeby zamienić letniskowy domek w „rzeźbę”?

Porównanie z rzeźbieniem wydaje się szczególnie adekwatne od czasu wizyty w naszej chałupce urzędników Agencji Rolnej Skarbu Państwa z Olsztyna.

- Zaprosiłem ich do was... na kawę - oświadczył z rozbrajającą szczerością Inny Sąsiad, którego łąki graniczą z naszą ziemią. - Ale kiedyś się odwdzięczę.

Liczył chyba na to, że prezentując "atrakcję turystyczną" wsi, czyli panią pisarkę z wymykającym się wszelkim klasyfikacjom mężem („A ten pan... to chyba jakiś rzeźbiarz, bo taki potargany"), zyska sobie przychylność urzędników kontrolujących (w imieniu Unii Europejskiej) jego użytki i nieużytki.

Wizerunek Darka-rzeźbiarza utrwalił wieńczący dzieło sztuki remontowania daszek nad zewnętrznymi drzwiami.

- Sam to wyrzeźbiłeś? - spytała Dobra Sąsiadka podziwiając fantazyjne zawijaski wycięte przez mego męża z drewna.

- Sam.

- No, no... prawdziwy z ciebie rzeźbiarz!



Wspólne marzenia


Gwoli ścisłości powinnam dodać, że chałupka usytuowana jest tuż poza granicą historycznej Warmii, konkretnie na terenie dawnych Prus Książęcych (dowiedzieliśmy się tego przy okazji remontu). Jak widać nie tylko podróże kształcą. Remonty również.

A więc poniemiecki dom kupiony od Łemków(Ukraińców?), którzy znaleźli się w nim na skutek Akcji Wisła i znaleźli swoje „warmińskie Bieszczady” w widocznym z kuchennego okna pejzażu. To wszystko (jak przystało na tropicieli „zmarszczek”), ślady historii budynku i losów naszych poprzedników, staraliśmy się zachować remontując (rzeźbiąc) chałupkę. Są więc przedwojenne kafle z niemieckimi sygnaturami; ściągnięte ze strychu reprodukcje ikon i sporo innych znalezisk. Znalazło się również miejsce na „skarby” zdobyte podczas naszych trwających przez ponad dwadzieścia lat poszukiwań wymarzonego domu na wsi.

To fantastyczne mieć wspólne marzenia ze swoim życiowym partnerem. Problem zaczyna się w chwili, gdy wreszcie uda się je spełnić. Bowiem, jak mówi przysłowie, diabeł tkwi w szczegółach i dopiero realizacja wspólnego marzenia ujawnia wszelkie pęknięcia (czasem głębsze od rys w stuletnim murze) i różnice w tak zwanej wspólnej wizji. A to może się okazać jeszcze groźniejsze od psikusów poluzowanej przez czas materii. Ponieważ w skrajnych przypadkach prowadzi do poluzowania uczuć. Zwłaszcza gdy dojdą do tego problemy zewnętrze. A tych nam nie zabrakło.


Opór materii


 Podczas remontu wielokrotnie mieliśmy okazję się przekonać, nie tylko materia nieożywiona stawia opór przeciw naszym zamierzeniom. Ożywiona również. Szczególnie, gdy przyjmuje postać majstra. Opór majstra koncentruje się na uporczywym powstrzymywaniu się od „majstrowania”, co może przyjąć rozmaite formy: począwszy od niestawienia się o wyznaczonej porze w wyznaczonym miejscu, niekończącym się przedłużaniu fazy przygotowawczej, produkowaniu poruszających serce historii mających uzasadnić niemożność przystąpienia do prac remontowych, a skończywszy na tajemniczym zapadnięciu się pod ziemię albo spieprzeniu roboty. To ostatnie, szczęśliwie, nie zdarzało nam się zbyt często.
Niektórzy fachowcy, jako istoty wysoce uspołecznione, potrzebują po prostu stałej i wspierającej obecności swego zleceniodawcy, co może okazać się pewnym kłopotem, kiedy ów wspierający (psychicznie i fizycznie) zleceniodawca mieszkającej na stałe w odległym o 300 km. miejscu.  

 Pod wszelkimi innymi (tzn. poza „majstrowaniem”) względami majstrowie mogą znakomicie się sprawdzać. Dostarczają rozrywki i smakowitych opowieści, jak Piękny J. - pięćdziesięcioletni na oko, lecz wciąż młody duchem właściciel (a jakże!) meroli i beemwicy, słynny na całą okolicy łamacz młodych niewieścich serc. Gwoli ścisłości, nie tylko piękny, lecz również bardzo silny. Jak sam nam wyznał, potrafi każdego położyć na rękę - i Niemca i Ruska i mafioza. O jakże by się chciało, żeby tę siłę wykorzystał do zleconych prac wykończeniowych.

Albo fachowiec zwany przez nas Majstrem Egzystencjalistą. Tu problem, co prawda, polegał jedynie na nieco zbyt długim rozbiegu, bo kiedy już zabrał się do pracy, to naprawdę nie było się do czego przyczepić:

- Nie ma dziury, komar chuja nie wciśnie! – podsumował (z pełną świadomością własnego sukcesu) ukończony właśnie proces układania podbitek (fakt, pomiędzy ciasno ułożone listewki trudno by było cokolwiek wcisnąć).

 Oprócz niezapomnianych i obrazowych metafor majster ów potrafił również (nie do końca chyba świadomie) aranżować sytuacje wybitnie podnoszące nam poziom adrenaliny. Jedną z nich była wizyta w naszym domu Rozwścieczonego Nieznajomego. Okazało się, że nasz majster wypożyczył na kilka dni rusztowania z jego budowy. Kilka dni zmieniło się w kilka tygodni, a że nasz Majster przezornie nie zdradził, gdzie się z tymi rusztowaniami wybiera, poprzedni - a zarazem kolejny zleceniodawca (Majster nie tylko wypożyczył sprzęt, ale również nie dokończył roboty) musiał przeprowadzić prawdziwe śledztwo, by do nas dotrzeć, co w sumie wszystkim wyszło na dobrze, bo ostatecznie bardzo się z nim (to znaczy z tym ogarniętym słusznym gniewem młodym człowiekiem) zakolegowaliśmy, kiedy już nieco ochłonął.



Ballada o nieoheblowanej desce


 Oddzielną i bardzo szczególną kategorię pośród majstrów stanowią stolarze. Na początku zawarliśmy znajomość z Chimerycznym Stolarzem Artystą, z którego osobą związana jest „Opowieść o nieoheblowanej desce”. Nawiasem mówiąc deska ta, która, jak przystało na bohaterkę ludowej gawędy, przeszła rozmaite i skomplikowane koleje losu, została nieoheblowana przez naszego Chimerycznego Artystę. Jej historię opowiedział mi Tajemniczy Brodaty Mężczyzna (zdradzę tylko, że to była jego deska), który przysiadł się do mnie, gdy wypoczywałam na ławeczce przed chałupką i opowiedział całe swoje życie. No prawie. Jego życiorys uzupełnił nam później Piękny J.:

- A wiecie czemu on ma brodę? Gardło mu poderżli, więc musi. Na weselu. Kiedyś to były wesela! - rozmarzył się.

Następnie nawiązaliśmy współpracę z Wyluzowanym Stolarzem Artystą. Fajnie się z nim gawędziło, ale... No cóż, resztę możecie sobie dopowiedzieć na podstawie pierwszego członu pseudonimu.

Wreszcie trafił się nam, niczym przysłowiowa „ostatnia deska (oheblowana!) ratunku” (gdyby nie on, nie wiem, kto ocaliłby nasze marzenia) Perfekcyjny Stolarz Artysta. Postać tak doskonała, że prawie niemożliwa – solidny, dokładny i trzymający się terminów.

 Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że prócz niego zdarzali się również inni solidni majstrowie np. zdun. Niestety, jego działalność zbiegła się z moim osobistym „zmęczeniem materiału”, poluzowaniem kłębiących się we mnie emocji, więc (przy okazji drobnych, przejściowych kłopotów) zebrało mu się za wszystkich poprzedników.

Żeby zakończyć ten wątek, który można by ciągnąć w nieskończoność, zdradzę Czytelnikom, że z obu prób (próby pod kryptonimem „fachowcy” i próby pt. „Realizacja wspólnych marzeń”) udało się nam wyjść zwycięsko. Z kolejnych także.



Egzorcyzmy według Pięknego J.



Tu trzeba dodać, że obiekt naszych marzeń również poddał nas różnym testom. Tak się bowiem złożyło, że dom nie od razu chciał nas zaakceptować. Było więc rur zamarzanie, zarastanie tynków pleśnią, zatykanie się kanalizacji nawarstwionym przez pokolenia „materiałem”, a nawet zrzucanie szafek ze ściany. Psikusy poluzowanej przez czas materii? Czy raczej... aktywność spiętego z powodu nowych domowników i nieco znerwicowanego ducha, który, zamiast skrzypieć i trzaskać drzwiami topił wodę w rurach, zsyłał na nas plagę gryzoni, czy też straszył potencjalnym azbestem w nieprawidłowo ocieplającej dom supremie, narażając na kosztowne badania.

W sumie duch w domu to byłoby coś, bo jak powiada Piękny J., dziś cała Ziemia otoczona jest siecią promieni, czy to z satelit, czy to z internetu, więc na duchy nie ma już miejsca. Ale dawniej w każdej chałupie był duch. W domu Pięknego J. również.  

- Tak okropnie hałasował na strychu – wyznał nam miejscowy siłacz - że jako mały chłopiec kuliłem się ze strachu pod kołdrą. Aż pewnego dnia mój ojciec strasznie się zdenerwował. Poszedł na strych i nawyzywał ducha, nawyzywał... I od tej pory duch już nigdy nam nie przeszkadzał.

Ostatecznie nie udało się ustalić, kto w naszym domu psocił: duch, czy poluzowana przez czas materia? Nie skorzystaliśmy jednak z rady Pięknego J. Zamiast „nawyzywać” ducha, rozkuwaliśmy świeżo położone kafelki, by odnaleźć pęknięcie w miejscu, w którym, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, rura nie miała prawa pęknąć. Wynajęliśmy koparkę, która po omacku szukała rury kanalizacyjnej wypełnionej złogami przetworzonej przez pokolenia poprzedników materii, bo nikt we wsi nie wiedział gdzie szukać odpływu. Odkrywaliśmy ukryte pod warstwami olejnej farby „zmarszczki” starego drewna. Wyciągnęliśmy z drewutni zniszczony kredens, który po renowacji zajął miejsce niesfornych kuchennych szafek i powiesiliśmy na ścianach oczyszczone z gromadzonego przez lata kurzu grekokatolickie święte obrazki. Słowem wyciągnęliśmy na jaw to co skryte i z trudnym do racjonalnego wyjaśnienia uporem podnosiliśmy się z każdego budowlanego upadku, szukając pociechy w cudnych krajobrazach, niezwykłych historiach i sąsiadach, którzy dostarczali nam nie tylko anegdotek, lecz również wsparcia i bezinteresownej pomocy, bo jak powiedział Kolejny Dobry Sąsiad (mąż naszej Ulubionej i Również Nadzwyczaj Życzliwej Sklepowej):

 - Na tym właśnie powinno polegać społeczeństwo, żeby ludzie nawzajem sobie pomagali.



Happy end


W tym roku jednostronna (a w porywach to nawet obustronna) niechęć została przełamana i remont budynku udało się ukończyć. Można powiedzieć, że parze mazowieckich mieszczuchów wreszcie udało się oswoić warmiński dom po rozmaitych historycznych przejściach. Mamy więc happy end w naszym uduchowionym (lecz pozbawionym złośliwych duchów) domu. I swoją piękną, użytkową rzeźbę, to nic, że nieco koślawą, wszak „zmarszczki” i niedoskonałość była wpisana w założenia tego przedsięwzięcia.  

Co będzie po napisach, tych konkretnie, które właśnie wklepuję w Waszą i komputera pamięć.  

Kto wie?

Pewno będziemy dalej rzeźbić.



Tekst: Dorota Suwalska: niedoszły zoopsycholog, absolwentka Wydziału Malarstwa warszawskiej ASP, pisarka.

Zdjęcia: Darek Kondefer: niedoszły ornitolog, absolwent Wydziału Malarstwa w warszawskiej ASP, grafik, fotograf, ostatnio również „rzeźbiarz”.

P.S. Tekst nawiązuje również do "rzeźbiarskiego" wpisu z dnia 10 marca 2014 r. Można by rzecz, przepowiada mające nastąpić później zdarzenia. No bo fakt - sporo w nim o rzeźbieniu.  

poniedziałek, 10 marca 2014

Rzeźbiarka ze szlifierką

Lubię obserwować jak rozmaite życiowe wątki splatają się ze sobą a życiowe historie zataczają koło. Choć może należało by nazwać ten ruch spiralnym, ponieważ, jak wiemy, zdarzenia nigdy się nie powtarzają. Raczej nawiązują do siebie. Ustawiają się w jednej linii na łuku spirali.
Ostatnio miałam znakomitą okazję do takich obserwacji. Słowem-"łącznikiem", słowem-"linkiem" spinającym rozmaite wątki, myśli i wydarzenia była "rzeźba". Hasło, które już kilkakrotnie pojawiło się w kontekście remontu naszego Domu na Warmii - n.p.:
- w poście zamieszczonym jakiś czas temu na blogu (opisywałam tam pewną niezwykłą wizytę);
- w kolejnym poście (zatytułowanym dość adekwatnie do omawianego tematu - "Rzeźba pod tytułem Dom")
- i wreszcie w artykule opublikowanym w Zwykłym Życiu (wspominam o nim TUTAJ i TUTAJ).
Zdjęcie powyżej zrobione zostało niespełna rok temu, wiosną 2013 roku, w końcowej fazie remontu. Nadałam mu tytuł "Perfekcyjna pani domu" (podobno jest taki program, koleżanki mi powiedziały, chyba tylko po to, by zobaczyć minę, którą zrobię, gdy opiszą mi "test białej rękawiczki"). Wymyśliłam więc ten tytuł na "cześć" programu telewizyjnego, którego nigdy nie widziałam i którego pewno nigdy nie obejrzę. Również dlatego, że prawdziwie perfekcyjna pani domu nie może obejść się bez szlifierki ;)
Dziś jednak nadałam fotografii nowy tytuł, nie tak może zabawny, lecz z pewnością bardziej adekwatny - "Rzeźbiarka".
Dlaczego?
Otóż, gdy tylko udało mi się opanować machinę, natychmiast opanował mnie wielki entuzjazm do szlifowania. Właśnie dlatego, że czynność ta z miejsca skojarzyła mi się z rzeźbieniem. Moje doświadczenia w tym zakresie nie są co prawda zbyt bogate, ale za to bardzo pozytywne. To niezwykle przyjemne uczucie czuć w sobie formę, bryłę... Inna rzecz, czy ręka się nie omsknie, bo oto przecież chodzi, by dłoń wykuła to, co rzeźbiarz (albo rzeźbiarka) poczuje w swoim ciele (głowie?).
Dotychczas pracowałam w miękkim materiale (glina, gips, papier mache)  i raczej dodając materii, niż jej ujmując. Niedawno miałam okazję spróbować swoich sił (również w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo wymagało to ode mnie sporo siły) pracując w drewnie (a więc poprzez odejmowanie materii).
Trzy dni temu wróciłam z fantastycznych warsztatów "rzeźby w drewnie" w Łucznicy.Tam też była w robocie szlifierka, najczęściej jednak... drewniany młot, którym stukałam w dłuto, które z kolei swym ostrzem ujmowało drewna z drewna;).
Fajne było to, że (podobnie jak szlifowanie framug) dawało mi to ogromnie przyjemne poczucie siły. Chyba czegoś takiego potrzebowałam - połączenia pracy fizycznej z rękodziełem.
Z tego wszystkiego nabrałam chęci na kolejne warsztaty: "Drewniana zabawka ludowa" i "Mebel ludowy".
I w tym miejscu pojawia kolejny zawijas mojej życiowej spirali. A zarazem swego rodzaju paradoks. Mój nieżyjący tata był stolarzem hobbystą. Nieraz wkurzałam się pomagając mu w stolarni, choć nie wymyślał mi nadzwyczaj skomplikowanych zadań. Dziś sama jestem o krok od tego, by zająć się stolarką.
P.S. Pierwszy mebel wykonany przed laty przez mojego tatę (stół) zajmuje teraz honorowe miejsce w naszej warmińskiej kuchni.
Kolejne P.S. Wygląda na to, że to raczej ja zostanę rzeźbiarką, a nie mój "potargany" mąż.
I ostatnie P.S. Jedną z rzeźb (rzeźbę-ilustrację) wykonanych podczas wspomnianych w tekście warsztatów zobaczycie TUTAJ.