wtorek, 28 maja 2013

Późne przedwiosnie na Warmii

Przed kolejnym wyjazdem kilka zdjęć z kwietnia...
oraz początku maja.
Okolice naszego domu...
i (tradycyjnie) Frombork.
Teoretycznie, zdjęcia do tego bloga miał robić Darek. Był na to jednak zbyt zajęty. W tym zestawie tylko ta piękna (prowadząca do Ławek) aleja jest jego autorstwa.

piątek, 24 maja 2013

Goście, sąsiedzi, sublokatorzy...

Nadrabiam zaległości i publikuję kilka zdjęć z dwóch ostatnich wyjazdów na Warmię.
Powyżej nasza chałupka z perspektywy siedziby naszych... sąsiadów. Jedną z zachęt do zakupu domu w Ławkach były położone nieopodal rezerwaty bobrów.
Nic więc dziwnego, że nieomal od pierwszych dni szukaliśmy w okolicach bobrów i bobrowisk. Bobra widzieliśmy tylko raz - przy okazji jednej porannych wypraw nad jezioro Pierzchalskie. Jeśli zaś chodzi o bobrowisko to, jak widać na załączonym obrazku, w pewnym momencie pojawiło się ono pod samym domem. Można  powiedzieć, że bobry zbliżały się do nas stopniowo osiedlając na płynącym nieopodal strumieniu. Bliżej i bliżej...
I jeszcze jedna ciekawostka. Wiele osób radziło nam, żebyśmy powinniśmy spiętrzyć strumień w wąwozie. Dzięki temu będziemy mieli pod domem jezioro. Jak widać bobry zrobiły to za nas.
(zdjęcie zrobione na przedwiośniu, które w tym roku wypadło w połowie kwietnia)
A tu kolejne fotografie sąsiedzkiej siedziby, tym razem z przełomu kwietnia i maja.
Obserwując ostatnio bobrowisko nabrałam podejrzeń, że nasi sąsiedzi już się już się wyprowadzili. Albo ktoś im pomógł? Nie wszyscy kochają bobry jak my. Zwłaszcza, gdy mają w perspektywie zalanie np. podwórka. Ale, może brak nam jeszcze wiedzy i cierpliwości, żeby podejrzeć te skryte istoty. 
I znów cofamy się do połowy kwietnia. Najbliższy sąsiad (no ten to z niczym się nie kryje) chętnie żeruje na bobrowisku. Takie cudne obrazki można zobaczyć przez nasze okno. Zdjęcie trochę nieostre, najwyraźniej ręka mi drgnęła z przejęcia, ale nie mogłam się powstrzymać publikacją. Tak bardzo chciałam się nim pochwalić.
A tu ociekająca bocianim erotyzmem scena w domowych pieleszach. W tej chwili w gnieździe są już pewnie pisklaczki.
Siedziba naszych czerwonodziobych sąsiadów znajduje się tuż przy domu, na słupie elektrycznym. Wcześniej jednak (gdy kupiliśmy dom) gniazdo znajdowało się na położonej o wiele dalej i nie używanej w tej chwili oborze. I było puste. Ciekawą historię opowiedzieli nam sąsiedzi (tym razem, jak się domyślacie, mam na myśli ludzi). Podobno bociania siedziba opustoszała, po tym jak dom opuścili dawni gospodarze. Gdy kupiliśmy chałupkę bociany zainteresowały się gniazdem ponownie. Ostatecznie jednak zrezygnowały z gniazda na oborze i zaczęły budować nowe, na słupie. Pierwszy lęg był tragiczny. Żaden z małych boćków nie przeżył do odlotów. Czy to dlatego, że para była (prawdopodobnie) młoda i niedoświadczona? Czy też z powodu zbyt późnego ukończenia bocianiej budowy, a co za tym idzie opóźnionego lęgu? A może zawiniło wyjątkowa susza tamtego lata? Zapewne wszystko po trochu. Co więcej jeden z dorosłych ptaków też zginął.
Następnej wiosny na bocianim gnieździe znów pojawiła się para i od tej pory jest już tylko lepiej. Nawet nie przypuszczałam, jak wielką radość może sprawić fakt, że sąsiedzkie gniazdo opuszczają zdrowe bocianie dzieci. A ile frajdy sprawia obserwacja pierwszych lotów! 
Bociani temat jest mi teraz szczególnie bliski, ponieważ piszę książkę, w której jednym z głównych bohaterów jest właśnie bocian.
Na tym zdjęciu jedna z odwiedzających nasz żab (a może wręcz mieszkanka naszego ogródka). Pozowała na tle kubka jak zawodowa modelka. Prawdopodobnie dlatego, że nie całkiem się jeszcze obudziła. Zdjęcie zostało zrobione rano, w połowie kwietnia.
I sąsiad z sąsiadkami, którzy chętnie wpadają do nas na wyżerkę. Nie ukrywam, że łączy nas, jakby to określić.. wzajemna zależność pokarmowa. Dzięki nim zawsze wiemy, że jemy jajka od szczęśliwych (tak przynajmniej nam się zdaje) kur.
I na zakończenie gość, sąsiad i sublokator w jednym. Ulubiony piesek z sąsiedztwa, który na czas naszego pobytu na Warmii chętnie się do nas przeprowadza. 

wtorek, 21 maja 2013

Historia zapisana warstwa po dwarstwie, kolor po kolorze...

Remont starego domu oprócz kłopotów potrafi dostarczyć wielu niezwykłych przeżyć. Jednym z najciekawszych aspektów takiego przedsięwzięcia jest szczególny sposób doświadczania historii. Chodzi zarówno o indywidualną historię budynku z fajnymi lub całkiem niefajnymi przygodami, które mu się przytrafiły (pożary, przebudowy itp.), jak i historię regionu, a czasem nawet kontynentu (np. ślady II Wojny Światowej, przesiedleń...) Czasem czujemy się z mężem jak archeolodzy albo historyczni detektywi. Znaleziska na strychu, pod podłogą, pod tynkiem... lub, jak na powyższym zdjęciu, na tynku. Kolorowe warstwy farb, którymi malowane były ściany przypominają trochę słoje drzew. I jak one otwierają wyobraźnię na minione wydarzenia, których zapewne nigdy nie da się odtworzyć.         

poniedziałek, 13 maja 2013

Nie daj się okukać!

Oto kilka ciekawostek zasłyszanych od sąsiadów podczas ostatniej majówki, czyli lista lokalnych, (traktowanych obecnie z przymrużeniem oka) przesądów związanych z wiosną i ptakami:
KUKUŁKA:
- usłyszeć kukanie po raz pierwszy w roku i nie mieć przy sobie pieniędzy oznacza finansowe braki przez cały rok. Mówi się o taki delikwencie, że go kukułka okukała. No cóż - nas okukała ;)
- jeśli jednak masz akurat przy sobie kasę to dobra wróżba dla twoich finansów.
BOCIAN:
Istotne jest to, co akurat robi bocian, kiedy go po raz pierwszy zobaczysz wiosną. To słabiej pamiętam (zwłaszcza jaki bocian, co oznacza), więc mam nadzieję, że nie namieszam.
- jeżeli leci - dobry znak. Będziesz zdrowy i, jakbyśmy to dziś powiedzieli, mobilny.
- jeżeli siedzi- gorzej. Może to oznaczać problemy z poruszaniem się.
- stojący bocian zwiastuje szkolne kłopoty: "Ja widziałem i to znaczy, że nie zdam do następnej klasy." - oświadczył nasz mały sąsiad. Nie wyglądał jednak na specjalnie przejętego. Ani on, ani nikt z obecnych. Bocian bocianem, ale nikt chyba nie uwierzył, że mogłoby go spotkać taka przygoda.

piątek, 10 maja 2013

Zmiany

Trochę się ostatnio obijam w sprawie publikacji nowych warmińskich postów. Czas to naprawić.  

Tekst, który dzisiaj zamieszczam nie jest może nowy, ponieważ pisałam go offline na początku naszej warmińskiej majówki, ale z pewnością nowy na tym blogu. Zachęcam więc do czytania :)

Niektórzy z moich znajomych uważają się za miłośników zmian. To dlatego, jak mówią, nigdy nie wyjeżdżają dwa razy w to samo miejsce. Przyznam, że zazdrościłam im troszkę tego nomadycznego stylu podróżowania (a może raczej stylu uprawiania turystki?).
Dzień przed wyjazdem na Warmię widzieliśmy się (po raz pierwszy od prawie dwudziestu lat) z przyjaciółką z młodzieńczych lat, dla której przemieszczanie jest właściwie sposobem życia. Co ciekawe Ania jest polską Ukrainką, jak wielu naszych warmińskich sąsiadów, którzy trafili tam w ramach Akcji Wisła. Dzieciństwo spędziła w Lidzbarku Warmińskim, czyli „rzut beretem” od naszej posiadłości. To właśnie na Warmii narodziła się moja i jej przyjaźń (zbieg okoliczności, czy kolejny przykład synchroniczności akazualnej ;))
Wiele lat temu nasze drogi się rozeszły. Ja zostałam w Polsce, ona wyjechała. W międzyczasie mieszkała w kilku krajach, by ostatecznie zatrzymać się w Kanadzie. Zatrzymać? Ania utrzymuje się z artystycznych gratów, co oznacza konieczność organizowania wystaw w coraz to nowych miejscach.
– A więc podróżujesz – stwierdziłam. – To jest właśnie to, czego obecnie mi brakuje.
– A ty masz domek na wsi. To jest właśnie to, czego mi brakuje.
Roześmiałyśmy się. Jak mawia przysłowie: „Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma.”
Dzięki Ani zdałam sobie jednak sprawę, że ustawiczny ruchu również zawiera w sobie pewną formę monotonii i przestałam ubolewać nad (ponoć sprzecznym z moją naturą) stacjonarnym trybem życia.

Następnego dnia, wyglądając przez okno wiozącego nas na Warmię samochodu uświadomiłam sobie, że nigdy dotąd, tak wyraźnie jak teraz nie dostrzegałam zmian. Fakt, że od kliku lat regularnie jeździmy w to samo miejsce niezmiernie w tym pomógł. Nawet droga za każdym razem wygląda inaczej. Jeszcze się chyba nie zdarzyło, żebyśmy trafili na identyczny moment wegetacji, nawet jeśli jedziemy rok w rok o tej samej porze. Albo na takie samo światło. Trudno uwierzyć, jak bardzo zmienił się świat na trasie Nadarzyn – Ławki w ciągu ostatnich dwóch tygodni. W połowie kwietnia na poboczach dróg leżał jeszcze śnieg, a mazurskie jeziora skute były lodem. Podczas wczorajszej podróży doświadczaliśmy najrozmaitszych odcieni zieleni zestawionych z szarościami i brązami ziemi i drzew. Zieleń nigdy nie jest soczystsza, zieleńsza i bardziej różnorodna niż o tej porze roku.

Również w miarę regularne odwiedzanie tych samych miejsc pozwala uchwycić to, co w innych okolicznościach zapewne uszłoby uwadze (kiedy przebywa się stale w tym samym miejscu zmiany łatwo przegapić; zbyt długie odstępy czasowe sprawiają, że zauważa się tylko najbardziej dosłowne, „najgrubsze” zmiany).
Wypracowaliśmy już (głównie dzięki Darkowi) kilka stałych warmińskich rytuałów. Jednym z nich są weekendowe wypady do Fromborku i na basen do Braniewa. Tym razem mieliśmy ogromne szczęście. Cudowne światło nad całkiem już rozmarzniętym Zalewem. Otwarta katedra, w której nagrywano właśnie koncert. Dźwięk organów w prawie pustym gotyckim wnętrzu stanowił mistyczne doświadczenie. A wieczorem, gdy wracaliśmy do naszej warmińskiej chałupki mnóstwo zwierzaków na poboczach, m. in. koziołek sarny nieomal na wyciągniecie ręki. I miliardy gwiazd podczas wieczornego spaceru, aż trudno uwierzyć, że jest ich jak tyle. Nad Nadarzynem, w każdym razie, „jest” ich o wiele mniej, bo w okolicach Warszawy nie uświadczy się już prawdziwej ciemności.
Naturalnie nie brak zmian, które wywołują smutek lub złość. Wczoraj, jednak, nastrojeni byliśmy na to, co dobre. Może więc warto było przetrzymać wspomniane w opisie bloga bolączki, by zyskać przestrzeń do zachwytów.


(pisane offline 02.05.2013 r.)